Z Joanną Kaczmarek spotkaliśmy się jeszcze wiosną – nad Odrą we Wrocławiu. Wiał silny wiatr, ale nie zdołał on przeszkodzić nam ani skrócić tej rozmowy. Owszem, jesteśmy gadułami, ale w rozmowie z Joanną nie było miejsca na zbędne słowa. To bogata w doświadczenia artystka, dla której muzyka nie jest jedyną drogą artystycznego wyrażania siebie. Nie tylko spełnia swoje marzenia i ambicje, ale również motywuje do działania innych. Jednak obawiam się, że krótkie streszczenie jej życiorysu może nie być taką prostą sprawą.
Łukasz Sidorkiewicz: Bardzo żałuję, że nie mogłem być na Twoim ostatnim koncercie. Z jednej strony zaczynasz promocję swojego nowego projektu – z drugiej strony ze sceną jesteś już chyba obyta.
Joanna Kaczmarek: To prawda, ze sceną jestem obyta. W zasadzie wychowałam się na scenie, to moje środowisko naturalne, niezależnie czy teatralne czy muzyczne. Natomiast projekt „Przyjdę do siebie” jest bardzo młody. Premierowy koncert i wydanie EPki było w lutym tego roku. Rozkręcamy się!
Z tego co widziałem wydaliście póki co tylko pięć utworów. Z czego w takim razie składa się koncert? Domyślam się, że jest tego o wiele, wiele więcej.
Jest o wiele więcej, przez co premierowy koncert był strasznie długi. Dostałam reprymendę od kolegów z zespołu, musiałam wyrzucić kilka utworów z repertuaru koncertowego. A EPka nie może być za długa. To pięć pierwszych piosenek, które pierwsze powstały. Nie myślałam wówczas na poważnie, że będzie z tego większa forma. Nastąpiła jednak potrzeba, aby coś zarejestrować i poczynić pierwszy krok zamiast tak skradać się. Byliśmy wówczas na studiach, na Akademii Muzycznej. Wszystko było niekonkretne, ale kolejne pomysły się posypały. W większości są to moje kompozycje. Teksty nie są moje, ponieważ póki co wstydzę się pisać własnych. Na szczęście mam bardzo zdolne przyjaciółki, m. in. Darię Ujejską. Znam ją od czwartego roku życia. Poznałyśmy się na zajęciach baletu we Wrocławiu. Potem całą szkołę muzyczną chodziłyśmy razem do klasy, a następnie również na studia. Wtedy to Daria nieśmiało pokazała mi swoje dzieła na kartkach wyrwanych z zeszytu.
I okazały się dobre?
Okazały się bardzo dobre! I tak od rozmowy do rozmowy przesyłała mi kolejne teksty. Zaczęłam pisać do nich dźwięki. Zupełnie bez poważnych planów, wygłupiając się w domu. Okazało się, że są to piosenki, które moi znajomi zaczęli nucić pod nosem. Drugą osobą, która spadła mi z nieba to Karolina Słyk, która już w zamierzchłych czasach pokazała mi swoje teksty. Ona jako pierwsza zmotywowała mnie, że jako muzyk i wykonawca mogłabym się tym zająć. I tak się złożył ten materiał.
Mówisz, że pochodzisz z rodziny artystycznej, a dokładniej: muzyczno-teatralnej. Zastanawiam się kto Cię tym bakcylem zaraził. To Ty przypatrując się co dzieje się w Twoim środowisku chciałaś brnąć w muzykę, czy rodzice, jak to zwykle bywa, wysyłali Cię na zajęcia do szkoły muzycznej, spełniając swoje ukryte ambicje?
Faktycznie – z rodzicami często tak jest. Ale to niekoniecznie na złe wychodzi dzieciom. Istnieje taka anegdotka rodzinna, że ja i mój brat bliźniak, który jest pianistą, wcześniej zaczęliśmy śpiewać niż cokolwiek mówiliśmy. Wszystko co z nas wychodziło było przez piosenki. A faktem jest, że moi rodzice są muzykami. Mój ojciec jest pianistą jazzowym. Moja mama jest teoretykiem pracującym od wielu lat z aktorami nad głosem. To ona nas ciągała jako małe dzieci na próby do teatru. Stąd chłonęliśmy wszystko automatycznie, biegając po widowni, czy salach prób. Gdy zostaliśmy postawieni przed wyborem instrumentu do szkoły muzycznej zdecydowałam, że to absolutnie będą skrzypce. Z kolei mój brat stwierdził, ze to absolutnie będzie fortepian! Nie było mowy o czym innym i tak zostało do teraz. Więc to musiał być dobry wybór!
Co w takim razie robi teraz Twój brat?
Pracuje jako pianista zarówno klasyczny, jak i jazzowy. Jest znakomitym muzykiem i bardzo pracowitym. Dużo czasu zajmuje mu obecnie kameralistyka, czyli współpraca z wokalistami klasycznymi, czy instrumentalistami. Razem sporo graliśmy jeszcze w czasach licealnych. Piekielnie dużo się od siebie nauczyliśmy. Teraz sztukę słuchania siebie nawzajem mamy dobrze opanowaną.
Zahaczyłaś ponadto o przegląd piosenki aktorskiej, ale jakie masz wspomnienia z tamtego okresu? Szkoliłaś się od zawsze muzycznie, ale kiedy pojawiło się aktorstwo?
To był moment, kiedy zdecydowałam się występować sama. W wieku 10 lat mnie i mojego brata spotkała fantastyczna przygoda w Teatrze Muzycznym ROMA w Warszawie. To był musical „Piotruś Pan” w reżyserii Janusza Józefowicza z librettem Jeremiego Przybory. Tam się wiele zaczęło. Pierwszy raz spotkaliśmy się profesjonalnie z pracą na scenie, która była czymś innym niż tylko intuicją i zabawą. Zagraliśmy ponad 200 spektakli, mieszkając w teatrze w Warszawie.Przez pół roku przed premierą mieliśmy treningi: aktorski, taneczny, akrobatyczny i wokalny. Pracowaliśmy z takimi osobistościami jak Pani Elżbieta Zapendowska, Anna Serafińska czy Krzysztof Herdzin. I oczywiście panowie Józefowicz i Stokłosa. Wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego jak wielcy ludzie to są. Poznałam również wtedy Kasię Groniec, która także grała w tym spektaklu. Mama powtarzała mi, abym jej słuchała, ponieważ ona bardzo mądrze śpiewa. Więc słuchałam zza kulis – i była nadzwyczajna. Po paru latach, gdy postanowiłam, że będę śpiewać tzw.piosenkę aktorską, biorąc naszych polskich klasyków na warsztat, wróciłam do jej płyt. Wsiąkłam absolutnie w to, jak mądrze dozuje słowa i dźwięki. Zaczęłam szukać festiwali, na których można ją spotkać, warsztatów wokalnych.. Dzięki temu bardzo dużo się nauczyłam. Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu jest z kolei rozpoznawalną marką i tradycją. Pamiętam, jak jeszcze przed „Piotrusiem Panem” wygrywała go Kinga Preis, w którą byłam zapatrzona od dziecka. Jako dziewięciolatka widząc ją na ekranie telewizora pomyślałam, że chciałabym tak jak ona. I zaczęło się to spełniać. Owszem, w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej brałam udział dwa razy. Raz dostałam się do drugiego etapu. W zeszłym roku z własnym materiałem i zespołem nawet nie udało mi się przejść pierwszego etapu. Mam dosyć konkursów piosenki. Natomiast często uczestniczyłam w Przeglądzie nie tylko jako słuchacz.
Fajną sprawą jest prowadzenie przez Ciebie kilku projektów naraz. Kolejnym z nich jest Kryjówka – Hideout.
To spektakl teatralny, który powstał w Lublinie przy współpracy neTTheatre – Teatr w Sieci Powiązań. To część międzynarodowego projektu „Songs of my Neighbours”. W projekcie wzięły udział ekipy z Polski, Cypru i Włoch. To coś niesamowitego, bardzo cieszę się, że mogłam wziąć w tym udział. Spędziliśmy wspólnie 10 dni w rezydencji w leśnej bazie Instytutu Grotowskiego w Brzezince koło Wrocławia. Tam wymienialiśmy się doświadczeniami,historiami i pieśniami. Powstał spektakl. Pojechałam tam jako muzyk, chociaż wcześniej współpracowałam z reżyserem, Pawłem Passinim w Instytucie Grotowskiego przy dwuletnim projekcie „Dynamika Metamorfozy”. Moja tęsknota za aktorstwem trochę się uśpiła. Wciąż panowała nade mną myśl, że jestem muzykiem i przez muzykę może mnie cokolwiek poprowadzić do teatru. Byłam święcie przekonana, że jadąc do Lublina będę tworzyła muzykę do tego spektaklu. Paweł pokierował próby w taki sposób, że trafiłam na scenę posługując się tekstem i konkretną postacią. Niespodziewanie stało się to moim pierwszym działaniem aktorskim jako dorosły człowiek. Poza tym to niesamowity spektakl, ale przede wszystkim trudny. Mówi o ukrywaniu się, zahaczając o tematykę polsko-żydowską z czasów wojny i niemożności wyjścia z ukrycia wiele wiele lat później. Opowiada historię Ireny Solskiej – wielkiej, polskiej aktorki. Niewiele osób wie o tym, że w swoim mieszkaniu ukrywała kilkanaście żydowskich dziewczyn. Pomogła im przeżyć, organizowała pracę. Jedną z osób, które w ten sposób przeżyły jest ciotka reżysera. Stąd również osobisty charakter spektaklu. A sam projekt jest o wiele szerszy. Rozpoczął się od researchu wśród osób, które doświadczyły sytuacji, w których trzeba się ukrywać, w których nie powinieneś istnieć. Po zakończeniu wojny, przeżyciu, okazuje się, że nie mogą wyjść z tej kryjówki. Ludzie opowiadali wówczas niesamowite historie! Takie, które nie mieszczą się w głowie, które zostają nawet po kilkudziesięciu latach. Dopiero drugie pokolenie dowiaduje się o historii swoich dziadków, bo oni przez całe życie po wojnie milczeli. Te wszystkie historie są kumulowane, zbierane i opowiadane w spektaklu. To wszystko się ze sobą plącze, jest bardzo intensywne, ale zarazem oczyszczające atmosferę. Jest to spektakl warty obejrzenia.
Ale czy jest to wystawiane tylko w Lublinie?
Teatr ma swoją siedzibę w Centrum Kultury w Lublinie, więc to jest bazą. Natomiast zaraz po premierze w Lublinie przenieśliśmy się do Warszawy, grając przez dwa-trzy miesiące spektakl w tym mieszkaniu. Obecnie jesteśmy zapraszani festiwale teatralne, dzięki czemu udaje się w różnych miejscach pokazać ten spektakl. Może akurat uda nam się go wystawić w Stodole w Teremiskach w Puszczy Białowieskiej, co może być silnym i niezapomnianym wydarzeniem. Więc tak – staramy się jeździć i pokazywać ten spektakl w Polsce, są też zagraniczne plany.
Zastanawiam się zatem jak wygląda Twoje życie – cały czas rozstrzelona pomiędzy różnymi lokalizacjami.
Widziały gały co brały. To jest faktycznie ciężki i intensywny rok. Nie spodziewałam się tego. Czasami jest tych obowiązków ponad miarę. Doba jest za krótka. Pracuję też w szkole muzycznej w Wałbrzychu. Trzeba zatem łączyć obowiązki: praca etatowa, uczniowie, odpowiedzialność… Potem nocna jazda do Lublina, aby wystawić spektakl i ponownie wrócić do Wałbrzycha, po drodze robiąc kolejną próbę. Później przychodzą święta Wielkanocne i dostajesz zapalenia płuc. Natomiast w życiu jeszcze nie byłam tak zadowolona! Robię dokładnie to, co chciałam robić. Pracuję w każdej dziedzinie, którą chciałam eksplorować. Nie chcę narzekać, więc po prostu zaciskam pięści i idę dalej.
A kiedy narodził się projekt muzyczny?
Rodził się bardzo długo, bo to proces, który mi zajmuje sporo czasu.
Markujesz go swoim imieniem i nazwiskiem. A tymczasem skompletowałaś na prawdę imponujący i zdolny zespół.
Tak, funkcjonujemy we czwórkę. Początki naszej działalności sięgają jeszcze drugiego roku studiów. Zaczęłam myśleć o budowie repertuaru. Nie miałam wówczas własnych piosenek, więc posługiwałam się cudzymi tekstami, moimi ulubionymi klasykami. Skleciłam recital, który parę razy zagraliśmy i na tym się zakończyło. Rzeczywiście wtedy zawiązałam się z moimi kolegami, z którymi gram do teraz i mnóstwo fajnych rzeczy do tej pory zrobiliśmy. Dzięki temu teraz jest to całkiem inna współpraca. Mam przyjemność grać z Dominikiem Mąkosą na pianie, Wojtkiem Bulińskim na bębnach oraz Grześkiem Piaseckim na kontrabasie i gitarze basowej. Jest to wymarzony skład! Fantastyczni muzycy i fajni koledzy. Z resztą gdyby nie Bula (Wojtek Buliński), to pewnie bym się nie ruszyła do działania. Kiedyś wziął mnie na stronę i powiedział: „Aśka, jak ty się w końcu nie zbierzesz do nagrania płyty, to zapomnij, że się znamy”!.
Rzeczywiście, widziałem ich wypowiedzi w sieci, z których wnioskować można, że to cały czas oni Cię popychają do pracy.
No tak, jestem trochę nieśmiała… A tak szczerze: jestem trochę taką „babą”. Mam dużo wątpliwości, trzeba mnie czasami uporządkować, o wielu rzeczach zapominam. A oni twardo stoją na ziemi, doradzają i czasem mają rację. Cieszę się, że potrafią wypełnić te luki, których ja już nie ogarniam. Szczególnie, że początek funkcjonowania – bez managera czy agencji – to trudna sprawa. Płyta została wydana dzięki wsparciu Urzędu Marszałkowskiego we Wrocławiu. Dzięki temu mieliśmy środki na profesjonalne nagranie i piękną oprawę graficzną. Inaczej pewnie nagralibyśmy ją po kontach i wypalili na komputerze. To byłoby też fajne, ale czy aż tak? To inwestycja czasu, pieniędzy, sił… A chłopaki i tak mówią: „Asia, będzie dobrze”!
A w którą stronę idzie rozwój Waszej muzyki? Mam wrażenie, że te kompozycje, ta muzyka jest bardzo poważna. Nawet, gdy dotyka tak ważnych i popularnych tematów jak miłość, to jest to miłość bardzo problematyczna. To nie jest nic łatwego!
Bo miłość to nie jest nic łatwego! W każdym razie zawsze mogę się wytłumaczyć, że to nie są moje teksty <śmiech>. Coś w tym jest. Oczywiście – bardzo bym chciała pisać wesołe piosenki i mam nadzieję, że kiedyś do tego dojdzie. Ale wychowałam się na przykład na Osieckiej. To nie są łatwe historie, nie jest to miłość prosta i przyjemna. Ale jest w tym coś prawdziwego. Gdy coś jest prawdziwe, to już dla mnie nie jest takie przerażające. A skoro takie jest, to trzeba temu stawiać czoło, a nie lukrować i kolorować tę rzeczywistość. I taki jest też ten projekt „Przyjdę do Siebie”. Zresztą tytułowa piosenka (tekst Osieckiej), która mnie zmobilizowała do ułożenia wszystkiego w jedną całość, też o tym mówi. Ta droga nigdy się nie skończy i nie jest łatwa i przyjemna. Stąd dużo melancholii w tej piosence i mam nadzieję, że to słychać. Nie chciałam jednak, żeby to było smutne – mimo wszystko jest to pełne nadziei. Staram się tego szukać też w innych tekstach, nawet ciężkich i poważnych, jak „Czarny Raut” czy „Jak na Lekarstwo”. Zawsze prześwituje promyk słońca i nadziei, których można się chwycić.
Materiał z tego projektu jest również zmierzaniem w stronę długogrającego krążka? Myślicie już o tym?
Oczywiście. Marzę o tym! Dlatego staram się, żebyśmy mogli jak najwięcej rozegrać się w tym materiale i go dopracować. A za parę miesięcy ułożyć te piosenki może nawet śmielej i wziąć się za longplaya. Konkretnych dat niestety jeszcze nie znamy. Nie pojawił się jeszcze żaden wydawca ani agencja, która mogłaby się nami zająć. Chyba, że wygram w totka, to zrobię to wszystko sama <śmiech>.
Nie zapominajmy jednak też o tym, że pracujesz jako nauczycielka. Ale za to w miejscu, w którym chyba wciąż możesz rozwijać swoje pasje.
Jest takie miejsce we Wrocławiu, które nazywa się Młodzieżowa Akademia Musicalowa. Ale mówienie „pracuję” jest trochę na wyrost. To jak mój drugi dom. To miejsce wymyśliła kiedyś moja przyjaciółka Magda Zawartko. Była wtedy świeżo po maturze i wpadła na pomysł miejsca dla dzieci, gdzie mogłyby być prowadzone warsztaty taneczne, teatralne, ze śpiewania… Zapytała mnie: „Co Ty na to? Ty byś prowadziła zajęcia teatralne, ja bym prowadziła śpiew”. Tańcem miała zająć się Malwina Maksim. My zresztą wszystkie razem kiedyś chodziłyśmy do grupy muzyczno-teatralnej Akumulator, którą prowadziła moja mama w Teatrze Lalek i razem uczyłyśmy się w szkole muzycznej, wrocławskiej „Łowieckiej”. Nie dowierzałam, że taka Akademia mogłaby naprawdę powstać. Spotkałyśmy się po wakacjach. Magda powiedziała: „Ruszamy”. Wyglądało to na coś totalnie absurdalnego. Magda miała 19 lat, ja 21 i razem chciałyśmy założyć swoje miejsce… Wzięło nas pod swoje skrzydła Dolnośląskie Towarzystwo Muzyczne i rzeczywiście zrobiłyśmy przesłuchania – coś w rodzaju castingu. Przyszła garstka dzieci i się zaczęło. Obecnie działamy już szósty rok. Przenieśliśmy się do szkoły muzycznej na Piłsudskiego i co tydzień prowadzimy zajęcia. Mamy obecnie ponad 40 fantastycznych dzieci. Zawiązały się tam niesamowicie zdolne ekipy! To fantastyczne dzieciaki, z którymi pracujemy już parę lat, angażujemy je do projektów teatralnych i koncertów. Gdziekolwiek trzeba coś zrobić – z nimi współpracuje się jak z profesjonalistami. Świetnie śpiewają, słuchają – to nie jest młodzież, która wywraca oczami,wlepia nosy w telefony i nic im się nie chce. Oni mają mnóstwo energii, nie mogą się doczekać tych sobót (w soboty odbywają się zajęcia), kiedy to w końcu będą mogły coś twórczego zrobić! Drugiego takiego miejsca nie ma. Razem również jeździmy w wakacje na obozy. Wydaje mi się, że w MAMie dzieją się takie rzeczy, których w tych czasach bardzo potrzeba młodzieży. Tam jest jak w domu – jest przyjaźń, jest dobro, sztuka, poprzez którą wielu rzeczy się uczymy. Przede wszystkim współpracować z drugim człowiekiem, szanować go. I to widać po tych dzieciakach – od najmłodszych, sześciolatków, po osiemnastoletnich.
Jak wyglądają takie zajęcia? Bo mówisz ogólnikowo, zero konkretów <śmiech>.
Mówię w samych superlatywach, temperatura rośnie, gdy się o tym mówi <śmiech>. Wygląda to tak: dzielimy się na trzy grupy, mniej więcej wiekowo. Każda grupa trafia do każdej z prowadzących po około godzinie. Do Magdy na śpiew, do Malwiny na taniec, do mnie na zajęcia teatralne. Zajęcia opierają się głównie na ćwiczeniu warsztatu na konkretnym programie z którego układamy finalnie musical. Tak więc scenki, układy taneczne, piosenki, nad którymi pracujemy – wszystko to miksuje się w napisanym scenariuszu. Pokazujemy nasze dzieło jako musical na profesjonalnej scenie. Do tego prowadzą te warsztaty. Z roku na rok widać, jak dzieciaki szybko się rozwijają. Mają czyste, mocne głosy,nabierają świadomości ciała, pewności siebie, ale nie są zmanierowani. Mają to wszystko w oczach, prawdę – i tego pilnujemy podczas warsztatów. Nie skupiamy się na zrobieniu produktu, lecz wyciągnięciu z nich wrażliwości, którą niewątpliwie wszyscy posiadają. To czułość na słowo, dźwięki, ruch, siebie na wzajem, które można na scenie pokazać.
Kiedy zatem ruszacie z kolejną rekrutacją?
Zazwyczaj ruszamy w październiku, trybem „studenckim”. Absolutnie każdy może do nas przyjść. Ta rekrutacja zazwyczaj również się przeciąga, więc często także i później dołączają do nas nowe osoby. Zawsze można przyjść na zajęcia i zobaczyć czy to jest to, co by się chciało robić. Nikogo nie trzymamy na siłę.
Dziwne, a już wyobrażałem sobie Ciebie w roli surowej nauczycielki <śmiech>.
Jestem bardzo surowa. Na zajęciach wręcz terrorystką! <śmiech>
Rozmawiał Łukasz Sidorkiewicz
Wywiad został wyemitowany w Radiu LUZ, dn. 24.04.2015