Na początku powinienem się wytłumaczyć: Czy album „Adventure” Madeona powinienem traktować na poważnie czy raczej z przymrużeniem oka zaliczając go do moich guilty pleasures? Sam nie wiem…
Madeon to dwudziestolatek pochodzący z Francji, który na swoim profilu na facebooku ma ponad 700 tysięcy fanów. Jak to możliwe, skoro „Adventure” jest jego debiutanckim krążkiem? Popularność nie wzięła się znikąd. Otóż w 2011 roku zasłynął z pewnego mashupa umieszczonego w serwisie Youtube. W nieco ponad trzech minutach udało mu się zmiksować ze sobą 39 utworów. Wśród nich m. in. Solange, Alphabeat, Gorillaz, Madonna, Michael Jackson czy the Who. 28 milionów odtworzeń do tej pory mówi samo za siebie. Po trackliście można się było spodziewać, że będzie to czysto rozrywkowa produkcja. Przez tych parę lat udało mu się wypuścić kilka singli i dwie EPki. Utwór „You’re On” z końca 2014 roku wykonywany razem z Kyan’em zapowiadał nadchodzący, długogrający krążek.
I w tym momencie należy powrócić do pytania o to jak ustosunkować się do krążka. Jeżeli będziemy próbowali doszukać się w nim przełomowych dźwięków i ambitnych doznań, to możemy się częściowo rozczarować. Ale powiedzmy sobie jasno – to co Madeon pokazywał w swoich nagraniach wideo jest wciąż aktualne. To skomplikowane kompozycje zmieniające się z sekundy na sekundę. Mnogość dźwięków i ich modyfikacji jest ogromna. Czasami można mieć wrażenie jakby „Adventure” pełne było improwizacji sprawnie płynących spod przycisków Abletona. Dźwięki pozytywnie nastrajające, które sprawdzą się na niejednej niezobowiązującej imprezie nie mającej na celu zaspokoić wybrednych gustów. Mało tego – te dźwięki ich nie zgorszą, jeżeli już mielibyśmy się o to martwić.
Rozpoczyna się ciekawie – dobry start jest ważny. Znany nam już singiel „You’re On” wprowadzany jest przez „Isometric”, które jest intrem płynnie przechodzącym z wprowadzenia do rozdziału pierwszego. Do tego świetny teledysk, który widać, że pochłonął niemały budżet. Może zastanawiać bardzo reklamowa konwencja i „wygłaskane” kadry, jednak wrażenie robi duże. Nie skupiajmy się jednak na obrazku. To na tyle duży sztos, że spokojnie mógłby znajdować się na płycie powielony, rozdzielając wszystkie utwory od siebie. Na prawdę! Chęć powracania do niego jest tak silna, że słuchanie albumu od deski do deski może być trudne. O tyle dobrze, że po nim nadchodzi „OK”, pozwalający chociaż troszeczkę osłodzić gorycz spowodowaną zakończeniem się pierwszego kawałka. Pędząca torpeda, którą ciężko zatrzymać. Ile razy można zaśpiewać słowo „OK” w różnych tonacjach, aby wciąż czekało się na następne? Nie wiem, ale jestem w stanie przyjąć kolejne z nich.
Przechodzimy w bezinwazyjny sposób do kolejnych gości na płycie. Zastanówmy się – kogo zaprosić do śpiewania, aby było światowo, ale pozostawić pozory wartościowej kompozycji? Dan Smith z Bastille spełnia wszystkie wymagania dobrze kamuflującego się wokalisty gitarowego boysbandu, na który można przymknąć oko spoglądając na lineup letniego festiwalu. Wpakujmy go więc w „La Lune” – utworu nie zepsuje, doda co nieco smaczku – raczej na plus. Bo i faktycznie nic się tutaj nie zepsuło. Podobnie jak Passion Pit w „Pay No Mind”. W tym momencie można się zastanowić nad często pojawiającymi się ostrymi, bzyczącymi samplami, które są niejako znakiem rozpoznawczym Madeona. Jednak pamiętajcie! Traktujcie ten album „zabawowo”! Wówczas nie będzie już z tymi dźwiękami tak źle.
Nieco mniej przesadziście płynie już „Beings”. W tle przewija się od czasu do czasu motyw funkowej gitary i poszatkowanych wokali nadających uroku całości. Spokojny głos, utwór hamujący nieco tempo – to tylko pozory, gdyż na odpoczynek nie ma co liczyć. „Imperium” to chyba najbardziej męcząca część płyty. Słychać kunszt i zdolności Madeona, jednak tego typu popisy najczęściej są męczące. Dalej jest trochę tylko lepiej, chociaż jak to z każdą imprezą bywa – w pewnym momencie pojawia się zmęczenie. Nawet pojawiający się w „Nonsense” Mark Foster wydaje się być powtórzonym patentem. Można odnieść wrażenie, że w tym rodzaju muzyki i na tym albumie zdarzyło się już wszystko, a my wciągnięci zostaliśmy w wir oglądania po raz setny powtarzanych w święta filmów familijnych.
Z odsieczą przychodzi „Innocence”, który po raz pierwszy przywodzi mi na myśl słowo „przygoda”. A przecież o to miało chodzić w albumie o takiej a nie innej nazwie! Tutaj Aquilo odwalił kawał dobrej roboty. Chociaż może to zasługa Madeona, który postanowił dać nam trochę odpocząć od swoich popisów. Głęboki bas, chórki, delikatne motywy przewodnie, efekt rozmycia kompozycji – właśnie tego spodziewałem się rozpoczynając pierwszy odsłuch krążka. Może gdyby próbował chociaż w połowie tak brzmieć, to mój początkowy dylemat nie miałby prawa bytu? W każdym razie – idąc tropem przygody – „Pixel Empire” mogę zaliczyć do części tej tułaczki. Da to piękny efekt przejścia do ostatniego utworu – powrotu do domu. „Home” jest jednym z najbardziej charakterystycznych utworów na krążku. Piękna klamra, która zamyka naszą niełatwą podróż.
Trudno określić, czy „Adventure” jest jednoznacznie dobrym czy złym albumem. To zależy! Zależy od naszego podejścia. Będzie łatwiej, gdy nie będziemy próbowali doszukiwać się w nim ukrytego sensu i drugiego dna. Jeżeli wrażliwi jesteśmy na kulturę wyższą i lubimy spokojny, płynący chillwave – nie zabierajmy się za to wydawnictwo. Jeśli z kolei przyjmiemy go czysto „zabawowo”, jako nie do końca zobowiązujący romans, to możemy dobrze bawić się podczas tej podróży. Chcę jednak, aby wszystko było jasne: Madeon – nie mam do ciebie pretensji, że stworzyłeś właśnie taki album. Ty z kolei nie miej do mnie pretensji, że świetnie się przy nim bawiłem!