PODZIEL SIĘ

Z Kendrickiem Lamarem nie ma lekko. Najpierw Grammy, potem intrygujące single, a na końcu niespodziewana i przyspieszona premiera zaskakującej płyty. Teraz stawia przed nami kolejne trudne do wykonania zadanie. Ocenę „To Pimp a Butterfly”.

Zanim przejdziemy do analizy krążka, załatwmy jedną sprawę. Jeśli oczekiwaliście płyty z bangerami czy hitami w stylu „Swimming Pools”, to na tym zdaniu możecie zakończyć czytanie tej recenzji. Może to zabrzmi trywialnie, ale nowy album Kendricka nie jest płytą dla każdego. Do tego czy to dobrze czy źle, dojdziemy za chwilę.

“Every Nigga is a star” – te słowa rozpoczynają pierwszy numer “Wesley’s Theory”. Nie przypadkowo, bo to właśnie „nowy głos Afroamerykanów” jest motywem przewodnim całego krążka. Mocno wyczuwalna jest lekka niepewność samego autora, który mimo możliwości nie podkręca swojego ego w żadnym z kawałków, pamiętając o tym, że zawsze coś może pójść nie tak. Ta niepewność tworzy spójną całość, wraz z przytaczaniem całego zastępu osobistości związanych bezpośrednio z życiorysem czarnoskórych. Wspomniany już „Wesley’s Theory” to przecież follow-up do sytuacji znanego aktora Wesley Snipes’a, który podobnie jak wielu afroamerykanów przegrał z tamtejszą skarbówką. Z kolei „King Kunta” to bohater powieści „Korzenie – Saga amerykańskiej rodziny” Alexa Haleya, który z gambijskiego plemiona został przewieziony do USA, a tam sprzedany jako niewolnik, który pracował na farmie w Virginii. Nie jest jednak tak, że Kendrick gładko opowiada się po którejkolwiek ze stron nie zwracając uwagi na własne błędy, na co dowodem jest wspomnienie służącego, którego Samuel L. Jackson zagrał w „Django”. Właśnie on jako człowiek szczerze nienawidzący swojej rasy staje się symbolicznym pomnikiem społeczeństwa, którego sam Lamar jest przecież reprezentantem. Pojawia się jeszcze kilka różnych postaci i to właśnie na nich raper buduje główny nurt albumu. Nurt, który jak sami widzicie nie należy do tematów łatwych i przyjemnych.

Przyznaję, że nie jestem słuchaczem który preferuje nacechowaną politycznie muzykę. Tym bardziej zastanawia mnie fakt, dlaczego „TPAB” wciąga mnie tak bardzo, że nie jestem w stanie jej wyłączyć? Czyżby Kendrick znalazł złoty środek pomiędzy ciężką treścią a dostępną dla każdego formą przekazu?

Skupmy się teraz na warstwie muzycznej albumu i obecnych na niej gościach. Ogromną zaletą rapera z Compton jest jego definicja rapu jako muzyki. Brak prostych i kwadratowych bitów, na korzyść rozbudowanych aranżacji. Płaska, bijąca lekko do tyły perkusja, perfekcyjny rytmiczny bas, czy choćby jazzujący saksofon w „Alright” – to wszystko sprawia, że płyta brzmi atrakcyjnie nie tylko dla koneserów hip-hopu. Również goście, których zaprosił Lamar podkręcają poczucie wielogatunkowości albumu. Posłuchajcie chociażby mocno soulowych „Complexion” z Rapsody, czy „These Walls” z Bilalem i Anną Wise. Nawet Snoop Dogg (choć mogłoby się wydawać, że najlepsze lata ma już za sobą) daje rewelacyjne g-funkowe zwrotki w „Institutionalized”. W ogóle można odnieść wrażenie, że na płycie jest dużo funku. Nic dziwnego, skoro możemy tam trafić na partie klawiszowe Roberta Glaspera, fragment utworu George Clinton’a, czy refren Roberta Isleya z legendarnego Isley Brothers. Dorzucając do tego listę osób, które pomagały przy tworzeniu płyty (Flying Lotus, Pharell Wiliams czy Thundercat) widać gołym okiem, jak dobry jest to projekt.

Ok, zachwycamy się muzyką, wkręcamy się w treść. Ale jak na tej płycie wypadł sam Kendrick? Wydaje się, że po „Good Kid, M.A.A.D City” miał do wyboru dwie możliwości. Szybko nagrać album kontynuacyjny, albo popracować nad kolejnym zaskakującym rozwiązaniem. Niewątpliwie Lamar wybrał tę drugą opcję, ale skala zaskoczenia na pewno przekroczyła wszelkie oczekiwania. Rapuje niespodziewanie, nieszablonowo („For Free”), sięga po nowe rozwiązania. I mimo tej niezwykłej umiejętności, paradoksalnie jedną z głównych zalet tego albumu jest fakt, że w żadym z utworów Kendrick nie wychodzi przed szereg. Jeśli są goście, są oni wyeksponowani na równi z gospodarzem. Jeśli ich nie ma, muzyka odgrywa równie ważną rolę co raper. Jedno jest pewne, Kendrick doskonale wie co w muzyce jest najważniejsze, a to podejście idealnie obrazują słowa Pata Metheny’ego: „Nie słyszałem nigdy, żeby ktoś naśladował innych i osiągnął sukces. To nie brzmi źle, brzmi dobrze, ale kiedy słyszę kogoś, kto gra jak Miles Davis mam ochotę posłuchać płyty Milesa Davisa. Zadaniem muzyków jest wynajdowanie muzyki od nowa. Dzieje się coś magicznego, kiedy wychodzi się naprzeciw nieznanemu. Muzyka nie wybacza wtórności (..)”.

Jedynym zastanawiającym elementem „TPAB” jest obecność i forma utworu „I”. Z jednej strony w ogóle nie pasuje do reszty płyty. Z drugiej jednak, wydaje się że zapełnia lukę na ten jeden łatwiejszy i bardziej chwytliwy singiel. Przynajmniej takie mogło być założenie. Czy jednak zostało ono spełnione? Chyba nie do końca, bo „I” w wersji płytowej zostało zamieszczone jako a’la live z dodatkiem manifestu, który skutecznie (niestety) niweluje lekkość tej kompozycji. Skoro więc „I” nie stało się odpowiednikiem „Bitch Don’t Kill My Vibe” z poprzedniej płyty i nie robi singlowego wrażenia, to po co się na niej znalazło? Jeśli, decydującym argumentem było nagrodzenie utworu statuetką Grammy, to nie należało zmieniać jego formy. Za to jeden mały minus.

W tym momencie wracamy do pytania zadanego przeze mnie na samym początku. Czy to dobrze, że „To Pimp a Butterfly” nie jest albumem dla każdego? Jasne, możemy się teraz zastanawiać, czy Kendrick nie zrobiłby lepiej wydając coś „łatwiejszego”. Z tym, że słowo „lepiej” jest w tym przypadku pojęciem względnym. Zależy od tego, kto ten album bierze do ręki. I to może być jednocześnie największą wartością jak i przekleństwem tej płyty. Jedno jest pewne, oceniając poziom z perspektywy merytoryki, formy muzycznej i ogólnej jakości krążek Lamara jest genialny. Może nie będziecie go słuchać podczas porannego joggingu, może brakuje jednego wybijającego się ponad resztę singla, ale każdy z Was powinien ten album przesłuchać. Chociaż raz. Od deski do deski.

PRZEGLĄD RECENZJIOcena9.5PODSUMOWANIE9.5WYNIK OGÓLNY TAGIkendrick lamarrecenzjargltrto pimp a butterfly PODZIEL SIĘ Facebook Twitter tweet !function(d,s,id){var js,fjs=d.getElementsByTagName(s)[0];if(!d.getElementById(id)){js=d.createElement(s);js.id=id;js.src="//platform.twitter.com/widgets.js";fjs.parentNode.insertBefore(js,fjs);}}(document,"script","twitter-wjs"); Poprzedni artykułArms and Sleepers w wersji instrumentalnejNastępny artykułElizabeth Rose – „Another Earth” Marcin Tomaszewskihttp://www.rgltr.pl